Muzyka

wtorek, 20 stycznia 2015

2. Początek końca

Przesiadka z samochodu do pociągu jest szybka i nie daje mi szans na pożegnanie się z tym cholernym, śmierdzącym dystryktem. Ruszamy od razu kiedy drzwi zamykają się za moimi plecami. Czuje przyjemne mrowienie pod stopami i dużo mniej przyjemne sensacje żołądkowe kiedy orientuję się, że to koniec. A raczej początek końca.
Stoimy na korytarzu a ja po raz pierwszy zauważam, jak absurdalnie wyglądamy; wszyscy spoceni i bladzi (no, może oprócz Venus, chociaż nawet odcień jej skóry nieco złagodniał nie kontrastując tak bardzo z białymi włosami). Gabriella kołysze się delikatnie i cicho płacze, co sprawia że cały jej makijaż spływa po policzkach spełniając rolę odwrotną do zamierzonej; wygląda jak tragiczna bohaterka, matrona cierpiąca na ciężkie schorzenia psychiczne a nie radosna Zwyciężczyni, pławiąca się w luksusie, ociekająca szczęściem i hasająca na jednorożcu po tęczy, tak jak lubi przedstawiać triumfatorów Kapitol. Jest zaćpana i wychudzona do tego stopnia, że najmniejsze z sukienek wiszą na niej nieatrakcyjnie. Włosy wypadają jej garściami, ledwo można zebrać z  nich kucyka. Jakiekolwiek słowo jest przeciwieństwem piękna odnosi się ono do Gabi. A przecież jej głównym atutem, czymś dzięki czemu zawojowała Kapitol był właśnie wygląd; mało kto nie pamięta dziewczyny z Sześćdziesiątych Piątych Głodowych Igrzysk, idealnie kształtnej siedemnastolatki, z kocimi ruchami i pięknymi brązowymi włosami sięgającymi jej do pasa. Każdy w dystryktach wspominając tryumfatorów mówi o słynących z chytrości Beeteem i Johannie, o szaleństwie Annie Cresty, okrucieństwie Enobarii i oczywiście o młodych, pięknych i fantastycznie seksowych Finnicku i Gabrielli. Jednak lata jej świetności już minęły i teraz jedynym obowiązkiem jaki spełnia jako mentor jest fizyczne przebywanie z nami w jednym pociągu (założę się, że w myślami jest już w innej galaktyce).
    Wzdycham i przytulam ją chociaż wiem, że nic nie czuje. Jest lodowata. Przechodzi mi przez myśl, że umarła i chociaż to absurdalne wydaje się to prawdą; przytulam skorupę człowieka żywego czysto fizycznie, spełniającą jedynie podstawowe funkcje życiowe.
-Weźmiesz ją do pokoju?- pytam Venus, z której twarzy spełzł ten kretyński uśmiech. Łapie ją za ramię i prowadzi szczebiocząc cos pocieszająco; założę się, że po tylu latach Igrzysk przyzwyczaiła się do niańczenia Gabi. Zostajemy w trójkę , Carson drży na całym ciele i wygląda jak zbity szczeniak w porównaniu do stojącego obok niego Flynna. Wygrał Igrzyska okrucieństwem i bezmyślną przemocą, chociaż wcale nie jest bezmyślny. Ma do tego warunki, prawie dwa metry wzrostu i dość duże mięśnie które wyćwiczył podczas pracy w fabryce. Carson jest chucherkiem, nie waży więcej ode mnie  mimo, że przewyższa mnie o jakieś pięć centymetrów co i tak  nie daje mu statusu najwyższego mężczyzny na świecie; mierzę zaledwie metr sześćdziesiąt. Ale to lepiej.  Niższe osoby doskonale rozwijają swój spryt i inteligencje podczas kombinowania jak dosięgnąć rzeczy które wysocy dosięgają bez trudu, a poza tym zmieszczę się wszędzie, jestem o wiele bardziej gibka i zwinna niż fajtłapowaci i mało delikatni olbrzymi… cholera, kogo ja oszukuję. W walce wręcz typowy Zawodowiec zgniótłby mnie jak robaka. Postanawiam nie rozstawać się z bronią na arenie.
-Słuchasz mnie w ogóle?- Flynn szturcha mnie w ramię -Właśnie mówiłem, jak ważna jest koncentracja- mruży oczy i karze mi iść do pokoju.
Podchwytuję jego wzrok i przez jedną sekundę podziwiam jego bladoniebieskie oczy. Szybko jednak idę za jego radą i kieruję się do pokoju, a raczej przedziału który luksusem przewyższa nawet moją sypialnię z Wioski Zwycięzców. Liczę, że uda mi się jeszcze złapać peryferie Ósemki i podchodzę do okna. Przyklejam nos do szyby i orientuję się, że faktycznie jeszcze nie wyjechaliśmy z dystryktu. Nogi się pode mną uginają kiedy zauważam szare blokowisko, najbiedniejszą część Ósmego Dystryktu. Pod tymi nieogrzewanymi blokami, gdzieś w przełączkach z głodu umiera więcej dzieci w miesiąc niż w Kapitolu śmiercią naturalną przez rok. Mieszkałam tu zanim Gabi  wygrała Głodowe Igrzyska. Pamiętam doskonale drobne, wychudzone dzieci bawiące się na jedynym skrawku zieleni w promieniu kilku kilometrów.
-Już nie jesteśmy w Ósemce, możesz odejść od okna- Flynn trzaska drzwiami i siada na łóżku. Odwracam się do niego i podchodzę.
-Przepraszam- te oczy nakierowane na mnie, uważnie badające moją twarz.
-Za co?- pytam, nie do końca rozumiejąc.
-Nie ochroniłem Cię. Pozwoliłem na to, patrzyłem biernie, chociaż wiedziałem!- wybucha. Zatykam mu usta dłonią czując jak strach i irytacja podchodzą mi do gardła. W tej chwili mam ochotę zapłakać nad jego głupotą.
-Oszalałeś?! Głośniej, nie zapomnij jeszcze wspomnieć o treningach. Może od razu pobiegnij do Senecki Crane’a… albo nie, co tam, do Snowa!- syczę mu do ucha.
-Przepraszam- powtarza kiedy siadam obok niego.
-Nie przepraszaj tylko myśl- warczę, ale kiedy ponownie kieruję na niego wzrok zaczynam rozumieć, że faktycznie czuje się winny.
-Posłuchaj mnie uważnie, Flynn- dotykam dłonią jego twarzy i czuję gładką, ogoloną skórę- I tak to by się stało. Kupiłeś mi miesiąc. Mogliśmy trenować więcej niż dotychczas, opanowałam w końcu posługiwanie się tym cholernym mieczem. Chociaż i tak pewnie nie będzie moją ulubioną bronią- śmieję się cicho i całuję go w policzek; jest taki uroczy, kiedy uśmiecha się pół kłębkiem, widać wtedy jego dołeczki. Jakkolwiek to nie zabrzmi, nie mogłam się powstrzymać. Czuję jak się rumienię więc odwracam głowę i lekko zakłopotanym tonem proszę go żeby wyszedł, bo chcę się umyć przed kolacją.
-Nie ma sprawy, Addie- znowu to robi. Zdrabnia moje imię, pokazuje dołeczki a jego bladoniebieskie oczy oglądają moją twarz w sposób jaki nikt inny tego nigdy nie robił. Wzdycham i wchodzę do łazienki. Zauważam gustowne, kremowe kafelki i  elegancki prysznic i nawet nie zawracam sobie głowy w jaki sposób on działa w pociągu. Ważne, że działa, no nie?
Zrzucam z siebie odrobinę zbyt krótką, granatową sukienkę (szafa zaopatrzona przez Kapitol wcale nie jest taką wspaniałą rzeczą, naprawdę trudno w niej znaleźć sukienkę bez piór, diamencików czy innego gówna)  i wchodzę do kabiny.  Kiedy odkręcam ciepłą wodę przychodzi mi do głowy myśl, że Carson widzi to wszystko po raz pierwszy. Że w najśmielszych 
marzeniach nie liczył na ciepłą wodę lecącą prosto z kranu. Szkoda tylko, że musiał zapłacić za to taką cenę. Jest o wiele za wysoka jak na rachunek za bieżącą wodę.
Słyszę jak do drzwi łazienki ktoś puka. Wychodzę  szybko z kabiny i owijam się miękkim ręcznikiem kiedy słyszę lekko piskliwy, charakterystyczny głos należącym do naszej opiekunki.
-Kochanie, za chwilkę kolacja-informuje mnie i chyba wychodzi. Upewniam się, że pokój jest pusty i dopiero wtedy wychodzę z łazienki i otwieram szuflady komody stojącej obok łóżka. Wygrzebuje z niej obcisłe spodnie i miękki, szary sweter. Ignoruję mokre włosy i wychodzę mając  nadzieję, że się nie nabawię przeziębienia; ostatnią rzeczą jaką potrzebuje na arenie to katar.
Stół jest zastawiony najróżniejszym jedzeniem i chociaż nie jestem pewna, czy jestem głodna to siadam na krześle z wysokim oparciem. Nie jestem zdziwiona nieobecnością Gabrielli- i tak się jej nic nie wciśnie. Prawie nic nie je, jest słaba, a ja nie mogę nic na to poradzić. Już dawno temu poddałam się i pozwoliłam jej żyć jak chce, mimo że oznacza to jej śmierć. Przyjdzie tu pewnie jak wszyscy będą spać i wyskubie jakieś resztki.
Mimo braku apetytu decyduje się spróbować gęstej zupy o intrygującym zielonym kolorze. Flynn zaczyna nas zagadywać:
-Myśleliście o strategii na Igrzyska?- pyta się siorbiąc zupę. Wzruszam ramionami i grzebię w posiłku.
-Śmierć?- odpowiedź Carsona wisi nad stołem zupełnie jak burzowa chmura.

_______________________________________________________________________________________________________
hej ho!
Oddaję rozdział w Wasze ręce, mam szczerą nadzieje że nie przynudzam tak bardzo jak się tego spodziewam.

środa, 31 grudnia 2014

1. Dożynki

   -To będziesz ty, Adeline- kołacze mi się po głowie kiedy zajmuje swoje miejsce w szeregu. Ludzie są niespokojni i spoceni, co w połączeniu z groteskowo odświętnymi strojami daje dość niepokojący, jeśli nie powiedzieć przerażający widok. Przełykam ślinę i przekonuję samą siebie, że Flynn pomylił się. 
-Co ma być to będzie- przychodzi mi do głowy ulubione powiedzenie mojej mamy. Nie można odmówić jej konsekwencji; mawiała tak nawet kiedy choroba drastycznie zmniejszyła limit jej oddechów: po prostu w którejś chwili jej się skończyły. Każdemu się kończą. O ile łatwiej byłoby gdyby każdy znał liczbę wdechów i wydechów  jaka mu pozostała.
   Wzdycham, kiedy burmistrz zaczyna odczytywać Traktat o zdradzie basowym głosem; to zabawne, bo w większości wypadkach to głos jest obrazem całego człowieka, podczas gdy Abelard Ross jest wyjątkiem od tej reguły. Mimo, że z jego gardła wydobywa się niski, mocny baryton on sam jest chuderlawym, wysokim człowiekiem  który najprawdopodobniej ponad wszystko boi się podpaść Kapitolowi. Burmistrz Ross, którego słowa są pewne i dają nam prawie całkowitą gwarancję, że wierzy w to co mówi (chyba dlatego wzbudza we mnie tak negatywne uczucia) ma już mocno ograniczoną ilość oddechów- blisko siedemdziesięcioletni staruszek od lat uzależniony od wszelkiej maści używek już dawno powinien wąchać kwiatki od spodu. Dam sobie rękę uciąć, że ciągnie tylko dzięki Kapitolowi, któremu jest całkiem wygodnie kiedy tak dużym dystryktem rządzi taki wazeliniarz jak Ross.
     Po skończonym przemówieniu burmistrz zaprasza na scenę Tryumfatorów wcześniejszych Igrzysk, oczywiście z Dystryktu Ósmego. Pierwszy na estradę wchodzi (a raczej wtacza się) Woof, podstarzały mężczyzna o przekrwionych oczach i nieogolonej twarzy, wyjątkowo trzeźwy. Za nim drepta na oko trzydziestoletnia kobieta z brzuchem jak piłka; Cecelia. Oboje są przygaszeni, mimo, że to nie na nich spoczywa w tym roku obowiązek mentorowania trybutom; już jakiś czas temu przekazali pałeczkę dwójce młodszych tryumfatorów, mojej starszej siostrze Gabrielli i Flynnowi. Najmłodszy ze zwycięzców, wcześniej wspomniany dwukrotnie Flynn Streep wchodzi na estradę sprężystym krokiem z miną wskazującą, że ma to wszystko w dupie i  że nienawidzi wszystkiego i wszystkich (z małymi wyjątkami, że tak się pochwalę). Za rękę trzyma moją siostrę, która cała drży. Jestem pewna, że dali jej zaćpać, żeby jej reakcje podczas losowania nie zniszczyły całego show.
    Witają się z Kapitolinką, opiekunką trybutów z Ósemki, Venus Campbell która jest wysoką, smukłą kobietą z opaloną na pomarańczowo skórą i niemal białymi włosami. Ma na sobie suknię sięgającą jej do kostek, uszytą niemal w całości z połyskujących, różowych kamieni. Na rękawach ma futrzane wstawki. Musi jej się nieźle pocić tyłek; na oko temperatura w cieniu wynosi jakieś 30 stopni.
-Czas na wylosowanie trybutów, kochani. Dziewczynki mają pierwszeństwo- na dźwięk tych słów mój mózg włącza „tryb czuwania” a ja czuję, jak po moich plecach przebiega nieprzyjemny dreszcz. 

    Przez chwile grzebie w kuli, szukając zagiętej karteczki, jestem tego niemal pewna. Wyjmuje w końcu los, a ja zaciskam wargi przygotowując się do wyjścia na scenę, mimo, że kiełkuje we mnie nadzieja, że pomylił się. To nie ja. To nie ja. Nie ja, nie ja, nie ja. 
-A…- zaczyna a ja dopowiadam w myślach: Alexandra, Astrid, Amy, Agnes?
-Adeline Adler!- miał racje. Cholera jasna, oni nigdy nie przepuszczą szansy na dodatkową rozrywkę. Udaje mi się tylko cicho westchnąć, kiedy wspinam się po schodach na estradę. Rzucam zbolałe  spojrzenie w stronę Flynna i Gabrielli, która osunęła się na fotelu i rozpłakała bezgłośnie.
-Jak się czujesz, kochanie?- zwraca się w moją stronę Venus, a ja ignoruję dojmującą chęć rzucenia się na nią i wydłubania jej oczu  i odpowiadam z przesadną, ironiczną uprzejmością.
-Wspaniale!- powinnam ugryźć się w język, spuścić wzrok i wymamrotać jakąś głupotkę. Ludzie nie lubią bezczelnych, pyskatych gówniar chyba że mają co najmniej 10 punktów na szkoleniu i trzymają z Zawodowcami. Jednak czuję, jak na moje policzki wkradają się rumieńce wściekłości, jak do żył wpływa adrenalina, jak ta najgorsza cześć mojego mózgu doradza mi brutalność. Mimo, że wielokrotnie w swoim życiu słyszałam, że agresja nie jest rozwiązaniem, dobrze wiem, ze jest inaczej.
Agresja jest opcją. Jedną z wielu, często najlepszą, nierzadko jedyną.
   -Urocza!- mówi Venus w stronę publiczności i losuje męskiego przedstawiciela. Jak wszyscy wodzę wzrokiem za kartką, którą teatralnie wyjmuje z kuli a następnie upuszcza, aby wylosować kogoś innego. Nie mogę przestać zastanawiać czyje życie w tym momencie zostało oszczędzone.
-Carson Law! – wykrzykuje Venus w stronę publiczności a z pierwszego rzędu wyłania się wysoki, mocno przygarbiony chłopak z odstającymi na wszystkie strony włosami i worami pod oczami. Wygląda jak siedem nieszczęść i jeśli nie okaże się, że ma niezrównaną charyzmę i jakieś super moce(szczerze wątpię, niestety) to nie ma szans u sponsorów. Prawdopodobieństwo, że przeżyje rzeź przy Rogu jest znikome.
Podajemy sobie dłonie i kierujemy się do Pokoju Pożegnań, w którym nie oczekuje zastać nikogo: głównie dlatego, że wszystkie bliskie mi osoby będą mentorować mi na Igrzyskach i to nie jest jeszcze czas na pożegnanie.
    Nie pomyliłam się. Przeczekałam w pokoju paręnaście minut; Carson jest chyba lubiany. W naszym dystrykcie są dwie szkoły, jedna w tej przemysłowej, śmierdzącej biedą części a druga trochę ładniejsza, niedaleko Rynku. Nie trudno się domyślić do której on chodzi; wystarczy spojrzeć na te przygarbione ramiona i zrezygnowaną minę, aby domyśleć się że po lekcjach pracuje w fabryce i raczej mu się nie przelewa. To pewnie dlatego go nie znam; odkąd Gabriella wygrała Igrzyska mamy pieniędzy jak lodu, mieszkamy w Wiosce Zwycięzców a ja przeniosłam się do tej lepszej szkoły w której lekcje są dłuższe; nikomu nie spieszy się na drugą zmianę do fabryki produkującej coś, co i tak prawie nikt  w naszym dystrykcie nie dostanie. 
 Wychodzę z pokoju w asyście dwóch Strażników Pokoju. Wsiadam do samochodu odprowadzona przez tłum fotografów, którzy doprowadzają mnie do szału. W ogóle cała sytuacja sprawia, że mam ochotę wybuchnąć.
Wybuchnąć i rozwalić wszystko dookoła.

_______________________________________________________________________
1019 słów.
   Takie małe wprowadzenie, które praktycznie do niczego nie wprowadza, ale pozwolę sobie to nazwać wprowadzeniem. Rozdziały będą mniej więcej takiej długości (2 strony w Wordzie) bo dobrze wiem, że jak jest za dużo tekstu w jednym rozdziale naraz zlewa się i źle się czyta (znacznie gorzej niż w książkach, to na pewno). Nie wiem z jaką częstotliwością będę pisała rozdziały, myślę że na początku dość często z uwagi na moją potrzebę "podrasowania" swoich umiejętności pisarskich o czym napisałam w "Notce od autorki".    
    Nie można tego nazwać chyba reaktywacją; kiedyś prowadziłam tu innego bloga,po jakimś czasie
 przestałam a później wróciłam i zaczęłam pisać coś w 99% innego.
     
 Szablon- na razie niech zostaną moje wypociny, postaram się coś wykombinować później. Z góry dzięki za wyrozumiałość- możecie mi wierzyć, ja też mam potrzebę estetyki, jednak musicie mi dać czas ponieważ jeszcze nie do końca zrozumiałam jak posługiwać się bloggerem (jestem raczej kiepską informatyczką).
     Muzyka i zakładka SPAM  będą za niedługo (wciąż liczę, ze magicznym sposobem rozgryzę edytowanie bloga).
A tym czasem; miłego czytania, i komentowania :)